Dzisiaj krótko i treściwie, bo temat bardzo zaniedbany od niemal roku. Czyli podsumowanie mojej zeszłorocznej wyprawy do Meksyku.
Zdecydowałam się wrócić do tego wyjazdu, bo sam kierunek nie jest popularny wśród osób wyruszających w góry. A myślę, że może być dość ciekawy.
No i niewiele można znaleźć relacji i informacji z typowo górskiego wyjazdu do Meksyku.
Nie przedłużając już więcej, dzisiaj kilka słów o tym:
Co wydarzyło się podczas mojego wyjazdu do Meksyku? W jakim regionie działałam górsko? Gdzie udało mi się wejść? I co udało mi się ciekawego zobaczyć?
Tyle na początek.
Oprócz tego kilka słów o kosztach. W szczególności tych górskich oraz kilka słów moich refleksji o samym Meksyku. I czy mam w planach come back.
Meksyk – nie tylko wyjazd w góry
Meksyk, to jeden z takich kierunków, który po prostu trzeba się zobaczyć. Bez wątpienia o tym wie każdy podróżnik, ale czy także i każdy górołaz. Wątpię.
Głównym celem mojego wyjazdu było wejście na najwyższy szczyt Meksyku, wulkan Pico de Orizaba. Piękny. Majestatyczny. Wręcz idealny. Od razu zakochać się można.
Wulkany tym różnią się od pozostałych szczytów powstających w wyniku zupełnie innych sił natury, że wciąż jakby tętnią życiem. Niektóre uśpione, ale co niektóre wciąż żywe. Oddychające. I Meksyk jest tego dowodem.
Czy podczas mojego wyjazdu wulkan Orizaba okazał się łaskawy?
Dla mnie tak. Chociaż nie udało mi się stanąć na tym szczycie, to jednak miałam wyjątkowe szczęście do pogody. Warunki były super. No może oprócz mocnego zalodzenia w kopule pod samym kraterem.
Była przysłowiowa lampa. Piękne słoneczne dni. Widoki niesamowite. Jednak czegoś zabrakło. No właśnie. Wstyd się przyznać, ale o tym już za moment.
Mój pobyt w Meksyku został zaplanowany na dwa tygodnie w okresie listopadowym. Ponoć to jeden z najlepszych, pod względem pogody, miesięcy, na wejście na szczyt.
Ponoć, bo jak się po przybyciu do miejscowości Tlachichuca okazało, odcinek pod samym wierzchołkiem krateru jest mocno oblodzony. Bądźcie ostrożni. Uważajcie! Dostaliśmy takie ostrzeżenie przed wyjściem w góry.
Dostaliśmy, ponieważ w miejscu mojego pobytu w miejscowości Tlachichuca, był jeszcze Amerykanin z Alaski i para z Kanady.
Wyjątkowo sympatyczni i fajni ludzie, którzy dość emocjonalnie reagowali na moje opowieści na temat wyjazdu na Elbrus. Z resztą ich reakcja nie różniła się, od typowej reakcji Amerykanina, na oświadczenie, że było się w Rosji.
Żaden inny kierunek nie robił na nich takiego wrażenia. Zdecydowanie inaczej niż w Polsce, gdzie wydźwięk słów Himalaje, jakiekolwiek by one nie były, i Japonia, wzbudzają zdecydowanie większe zainteresowanie.
No ale wracając do Meksyku. Ostatnim punktem wypadowym na wulkan Pico de Orizaba jest wioska Tlachichuca. Kilka domów, parę sklepów, trochę lokalnych stoisk z jedzeniem, cmentarz i niewielki kościółek.
Typowa meksykańska wioska, gdzie ludzie jeżdżą wozami zaprzęgniętymi końmi i ścinają sierpami lub kosą żółte i dojrzałe już na słońcu zboża kukurydzy.
Ot taka tam wioseczka. Mnie nie zadziwiła, bo takie widoki to ja pamiętam ze swoich wakacji na wsi. Gdy wójek Józek na samą myśl o koszeniu zboża w sierpniowe południe dostawał spazmów. Nie muszę mówić, że my także wiedzieliśmy co to dla nas oznacza. Czas snopowiązałek.
Do wioski Tlachichuca bez problemu można się dostać ze stolicy Meksyku dwoma autobusami. Podróż jest przyjemna i nie kosztuje za wiele. Z resztą w samym Meksyku nie jest zdrowo.
W Tlachichuca koniecznie trzeba sobie załatwić transport do obozu głównego pod Orizabą.
Istnieją dwie opcje. Pierwsza, dogadujemy się z kimś na miejscu, kto nas tam za dodatkową opłatą podrzuci. Druga, udajemy się do jednej z dwóch agencji, o których mi wiadomo, i płacąc odpowiednią kwotę, mamy przejazd i powrót do base campu w cenie.
Bo cena obejmuje inne usługi, ale o tym już w oddzielnym rozdziale poniżej przeczytacie więcej.
Przejazd do obozu głównego trwa dość sporo, jakieś trzy godziny. Droga z początku asfaltowa, z czasem zmienia się na wyjeżdżoną leśną drogę.
Kurz, pył, wieczne tarcie opon o podłoże, będzie nam towarzyszyło przez całą drogę. Poza tym dość mocno zarzuca nas po całym samochodzie, przy każdym wzniesieniu na trasie.
W końcu dojechaliśmy.
Base campe pod wulkan Pico de Orizaba to murowany, solidny dom, we wnętrzu którego znajdują się po jednej stronie trzy piętra pryczy z ułożonych desek. Naprzeciwko rozłożone są dwa ogromne stoły, gdzie można rozłożyć sprzęt kuchenny oraz zostawić samo jedzenie.
Na zewnątrz znajduje się toaleta, z przepięknym widokiem na meksykańskie wzgórza, oraz dość spore klepisko, traktowane jako miejsce biwakowe pod namioty.
Ogólnie czysto i wygodnie, no może oprócz tego, że brak jest dostępu do jakiejkolwiek bieżącej wody, którą niestety musimy sobie przywieść z wioski. Tylko piach i pustynia.
Nasz pobyt w bazie rozpoczyna się dość nieciekawie. Od razu, po przybyciu dowiadujemy się, że właśnie prowadzona jest akcja ratunkowa. A właściwie, to akcja zniesienia ciała Meksykanina, który w nocy zgubił drogę zejścia ze szczytu. Wpakował się w dość nieciekawy, zalodzony teren i spadł.
Nie chcę się w tym miejscu rozpisywać na temat szczegółów. Relacje z tego co widział podczas akcji, mój znajomy z Alaski, niestety były makabryczne.
Sama sytuacja wzbudziła w nas uczucia melancholii i smutku. Widok rodziny zmarłego, na miejscu zdarzenia i przenoszenie czarnego worka z ciałem , pozostawił dość mieszane uczucia w nas wszystkich. Nie ma co bagatelizować tej góry. Warunki na górze muszą być bardzo ciężkie.
Ale to nie wszystko. Opustoszała baza daje nam dopiero popalić w nocy.
W Meksyku jest istna plaga myszy. One są wszędzie. Jedyną deską ratunku okazuje się ewakuacja z niższych pryczy, na te wyżej położone.
Jak widać już od samego początku wyjazdu spotykają mnie same przygody.
Kolejnego dnia kolega z Alaski uderza do obozu górnego. Pierwotnie też miałam taki plan, ale ze względu na pojawiające się objawy choroby wysokościowej, decyduję się zostać w bazie dzień dłużej.
Planowo mam zamiar uderzyć na szczyt następnego dnia, prosto z naszej bazy głównej.
Tego dnia pod Pico de Orizabę przybywa dość spora grupa osób m.in. ze Słowacji. Zaczyna robić się tłoczno i gęsto. To przewodnik Marcus z klientami, ze znanej mi spod szczytu Aconcagua, agencji. W końcu mogę porozmawiać po polsku.
Wulkan Pico de Orizaba, to ich pierwszy cel wyprawy. Jutro wyruszają do szczytu w dwóch oddzielnych grupach. Dostaję nawet propozycję dołączenia. Ale rezygnuję. Moja wyprawa ma mieć charakter solowy. Śmieję się pod nosem.
Grupy wyruszają nad ranem, a ja niestety kolejny dzień jestem uwięziona w bazie. Objawy choroby wysokościowej nie ustępują. Jakoś wyjątkowo ciężko znoszę ten wyjazd.
Mija kilka godzin, a spod szczytu zawracają pierwsze osoby. Słowacy zaczynają pojawiać się na horyzoncie. Okazuje się, że pierwsze grupa zawróciła spod szczytu.
Wiadomo miny już nie takie. Zawsze ten sam smutek i jakieś rozczarowane. Niby człowiek wie że robi to z powodu własnego bezpieczeństwa, ale zawsze pozostaje ten niesmak i kłębiące się myśli w głowie, że jednak mógł zaryzykować i mocniej docisnąć.
Dopytuję się o warunki na górze, klepie po ramieniu i gratuluję akcji. A wszystko w miksie językowym polsko – słowackim.
Przez moment staję się nawet tłumaczem pomostowym, bo Kanadyjczycy i mnie dopytują, jak tam na prawdę jest na szczycie.
Po chwili schodzi kolejna grupa Słowaków. Umordowani, snują się po kamienisto piaszczystym podłożu, wprost w stronę naszego „schroniska”. Rozbici w różnych kierunkach i odległościach, wyraźnie zmęczeni. Jedni, ci szybsi, już są gdzieś w okolicach namiotów bazowych, pozostali jeszcze gdzieś na wzniesieniu wśród kamieni.
Tak to jest podczas zejścia. Nikt już na nic nie patrzy, a w głowie tylko jedna myśl, a może i dwie, napić się i choć trochę odpocząć.
To grupa Marcusa. Okazuje się, że byli na szczycie, ale zdecydowanie potwierdzają. Jest mocno zalodzone. Są nawet problemy z wbiciem czekana w twardy lód. Warunki trudne.
Dostaję też cynk, że Amerykanin z Alaski też stanął na szczycie. Czekamy dalej na jego zejście.
W międzyczasie baza pustoszeje. Słowacy pakują się i pierwszą turą wracają do wioski.
Ja korzystając z okazji wydłużam sobie pobyt w bazie o jeden dzień.
Kolejnego dnia mam w planach wyjście do szczytu.
– No problemas. – dostaję odpowiedź.
Amerykanin schodzi. Znów są uśmiechy i gratulacje. Wymęczony od razu pakuje swoje manele. Ostatnia grupa Słowaków opuszcza „schronisko”.
W bazie zostaję tylko ja i … myszy.
Tak mi się wydawało przez chwilę. Bo po jakiejś godzinie bazowy domek znów się zapełnia.
Pod Pico de Orizabę przyjeżdżają dwie dość spore grupy wspinaczy. Rozpoczyna się prawdziwe życie agencyjne.
Robi się naprawdę tłoczno i gwarno. Wśród osób kłębiących się po schronisku, okazuje się, że jest Miłosz, Polak.
I znów jest okazja, aby sobie po polsku porozmawiać.
Miłosz wyjechał do stanów jeszcze na studiach. Jest informatykiem i tak sobie od czasu do czasu w góry wybywa. Zapewnia, że nie jest wspinaczem, dlatego postanowił skorzystać z usług agencji.
Wczesnym rankiem kolejnego dnia w „schronisku” rozpoczyna się masowe przed szczytowe poruszenie.
Pierwsze grupy przygotowują się do wyjścia, a wraz z nimi i ja.
Jedzenie, picie, dopakowanie plecaka i w drogę. Z początku prawie gęsiego, bo do wyraźnego kamienistego wzniesienia prowadzi dość wąska ścieżka.
Z czasem grupy powoli się rozsuwają. W oddali widać jeszcze jakieś światełka, które z kroku na krok wyraźnie się oddalają.
Podchodzę wyżej, o czym oznajmia mi mój spłycony oddech. Niby znam tą drogę, ale jakby nocą idzie mi się ciężej.
Ciemność. Widzę tylko ciemność. Dosłownie. A moja czołówka zdecydowanie świeci już mniej jasno.
Raz po raz się potykam o kamienie. Coś inaczej ten szlak mi wyglądał za dnia. Staję. Rozglądam się w około, ale żadnych światełek nie widzę.
Cholera musiałam zgubić drogę.
Przekręcam głową to w prawo to w lewo, w celu wypatrzenia jakiś znaków szczególnych na ścieżce, żeby sobie przypomnieć, gdzie jest właściwa droga.
Nie no, to nie tędy. No to którędy do cholery ? – rozmawiam sama ze sobą.
Z oddali po chwili, gdzieś na dole wyłaniają się cztery jasne punkty.
O cholera, ale żem polazła nie tam gdzie trzeba.
Schodzę niżej. Gonię żółto-białe punkciki. Całkowicie po ciemku. Po omacku. Zahaczam nogami o wystające kamienie.
Chodzenie w skorupach po takim terenie to jest naprawdę sztuka, a już na pewno udręka.
Tym bardziej, że tej nocy jest wyjątkowo ciemno, a i moja czołówka pozostawia wiele do życzenia.
Ale jakimś cudem idę dalej.
Nagle w lewej strony ni stąd, ni zowąd pojawia się dwójka ciemnych postaci.
– Hola.
Odskakuję ze strachu.
– Hola. – odpowiadam
– Como estas? Bien?- rzuca pytaniem jeden z mężczyzn.
– Si – odpowiadam.
Po chwili rozpoczyna się tradycyjna pogadanka. Skąd jestem? Jak mam na imię? Czy jestem sama? Czy mam męża? No bo który normalny mąż by samą babę w góry na koniec świata puścił.
Na odpowiedź, że jestem z Polski, jeden z moich nowych towarzyszy górskich zmagań, dość szybko reaguje amerykańszczyzną.
– Mój dziadek był Polakiem.
Jaki ten świat jest mały.
Para stanowi typowy agencyjny skład. Przewodnik i jego klient. Dość młody chłopak nie czuje się dobrze. Wyraźnie przekraczanie kolejnych metrów wysokości daje mu nieźle popalić.
Jeszcze tylko rozmawiamy przez chwilę i żegnamy się, a ja człapię w ciemności dalej już sama.
Cała droga mija mi w skupieniu na żółto – białej kropce światła, która wędruje razem ze mną niemal przed samym moim czubkiem nosa.
Raz po raz kogoś mijam na trasie. Część osób łapie oddech siadając na pobliskich kamieniach. Inni, ze względu na złe samopoczucie, decydują się na zejście.
Moja kropka światła powoli słabnie i gdzieś w okolicach czoła lodowca gaśnie na dobre.
– Cholera. – Zaczyna się wiązanka przekleństw. – I co teraz?
Staję. Rozglądam się dookoła. Przede mną wyłania się niesamowita łuna świateł bijących po niebie z najbliżej wioski, położonej u podnóża wulkanu.
– Kochana. Jesteś w czarnej dupie. W przenośni i dosłownie.
Tak zakończyła się moja przygoda z wulkanem Pico de Orizaba. A ja po niecałej godzinie i całkowitym przemarznięciu, w oczekiwaniu na wschód słońca, rozpoczęłam zejście na dół.
To jednak nie koniec. Moja przygoda z Meksykiem trwała w najlepsze.
Po przyjeździe do stolicy Meksyku zaczęłam przygotowania logistyczne do kolejnego wyjazdu, tym razem pod wulkan Izataccihuatl. Szczytem potocznie zwanym przez Meksykanów Izta, lub przez Amerykanów „Sleeping Lady”.
Szczyt Izta to wygasły wulkan, który w wyniku eksplozji przybrał kształt lezącej kobiety, stąd jego charakterystyczna nazwa.
Z wulkanem tym wiąże się także piękna aztecka przypowieść o nieszczęśliwej miłości, rozstaniu i śmierci, której pozostałościami po dzisiejsze czasy jest właśnie wulkan Izataccihuatl i leżący niedaleko wciąż aktywny wulkan Popocatepetl, pieszczotliwie zwany przez miejscowych Popo.
Przejazd pod Izte nie jest już taki łatwy jak w przypadku wulkanu Pico de Orizaba.
Mi udaje się załapać na transport dwójki Meksykanów i Brytyjczyka z miejscowości Amecameca. Co prawda tylko do granicy parku narodowego, ale to już i tak coś.
Z moich wyliczeń i założeń, wejście na szczyt wulkanu, czyli na niewiele ponad 5200 m n.p.m., powinno mi zająć góra jeden lub półtora dnia. Mimo tego zabieram cały dobytek ze sobą, oprócz kartuszy z gazem, no bo przecież ten dzień to i na suchym prowiancie można przetrwać.
Przy wejściu do parku po dokonaniu opłaty zostaję oznakowana papierową opaską na rękę i z meksykańskim błogosławieństwem rozpoczynam swój przemarsz do schroniska na grubo ponad 4000 m n.p.m.
To był piękny słoneczny sobotni poranek i jak się okazało, nie tylko ja miałam zamiar wejść w niedzielę na ten szczyt.
Niczym, jak przy zejściu z Kasprowego Wierchu, mijają mnie w obu kierunkach tabuny turystów. Najwyraźniej ten szczyt jest popularnym miejscem weekendowych wypadów lokalnej ludności meksykańskiej.
Podejście do schroniska nie sprawia mi dużego problemu. Może za wyjątkiem ciężkiego plecaka. Jednak te 20 kg daje znać o sobie z każdym metrem pod górę.
Ale nie ma co się też oszukiwać, już dość spory odcinek zdołałam przejść na własnych nogach i to spod granicy parku narodowego w ciągu kilku godzin.
Wreszcie jest biała niewielka metalowa butka z jeszcze mniejszymi okienkami. Barak, hangar, jak zwał tak zwał. Nie ma co wybrzydzać. Poza tym konstrukcja ukryta wśród wystających skał na pewno dawała dobre schronienie przed silnym i mroźnym wiatrem.
W środku gwar. Tłumy. Ledwo udaje mi się dostać skrawek pryczy na samym dole. To było ostatnie wolne miejsce do spania.
Wędrując w Meksyku po górach trzeba zapomnieć o takich luksusach, jakie napotkamy w polskich schroniskach. I tym razem nie było inaczej.
W małym „handgarku” mieszczą się same prycze. Trzy piętra rozłożonych desek, po dwóch stronach pomieszczenia. Po środku rozstawiony jest prowizoryczny z desek stolik, na którym, każda osoba przebywająca w górach, stawia resztki jedzenia i innych rupieci.
Ogólnie w pomieszczeniu panuje całkowity bałagan. Po podłodze walają się przeróżne śmieci, worki, ciuchy, normalnie wszystko. Prycze też są brudne i mocno zakurzone. W porównaniu do „schroniska” pod wulkanem Pico de Orizaba tutaj panuje całkowity syf.
Ale to nie wszystko. W nocy rozpoczyna się najlepsze. Myszy. I to nie kilka, ale dziesiątki. Są wszędzie. I co gorsze nie boją się ludzi. Mi wręcz latają po głowie.
Po porannej pobudce okazuje się, że już wszyscy opuścili „schroniskowy” barak. Po błyskawicznym spakowaniu i ogarnięciu, wyruszam w stronę szczytu i ja.
Z początku kruchym, kamienistym zboczem gonię parę Meksykanów. Następnie już tylko granią wiodącą to w górę to w dół, udaje mi się przedostać pod niewielki lodowiec.
Zakładam raki i przekraczam zalodzone pole śnieżne. Za lodowcem znów rozpoczynam kolejne, niemal setne podejście po kamienistych wzniesieniach.
W godzinach popołudniowych staję na szczycie.
Tego dnia pogoda była wyśmienita. Słońce i idealna przejrzystość powietrza pozwalały dostrzec w oddali każdy wynurzający się zza chmur szczyt. Od razu wypatruję charakterystyczny wulkan Pico de Orizabę oraz raz po raz wciąż aktywny i wybuchający wulkan Popo.
Cały ten pejzaż robi niesamowite wrażenie.
Rozpoczynam schodzenie, które idzie mi bardzo wolno. Mam wrażenie, że już nikt za mną nie schodzi.
Jeszcze przed zachodem słońca udaje mi się dostać do „schroniska”. Planowo o tej godzinie miałam już schodzić do granicy parku, ale się jednak lekko przeliczyłam.
Jestem zmuszona zostać kolejną noc na ponad 4000 m n.p.m.
Tej nocy w „schroniskowym” baraku zapadła cisza. Była niedziela, więc już nikt nie podchodził do góry, w celu zdobycia szczytu.
Jedynie niewielka grupka Meksykanów pozostaje ze mną w górach tej nocy. Zajmują wyższe piętra pryczy, ja natomiast lokuję się na parterze.
Kolejna noc i kolejny atak myszy. Znów latają mi po głowie. Wchodzę do wnętrza śpiwora i zakrywam się caluteńka, aby choć trochę się ochronić.
Nic to jednak nie daje.
– Magda – słyszę nagle głos biegnący z górnych pięter „schroniska” – Przenieś się na górę.
Zabieram swoje bambetle piętro wyżej, zanurzam się w śpiworze i od razu zasypiam.
Rano wyjątkowo ciężko mi się wstaje. Głód zaczyna mi mocno doskwierać. Przez cały swój pobyt w górach nie zjadłam nic sensownego, a już na pewno ciepłego. No bo przecież miałam wejść na szczyt w ciągu jednego dnia.
Uzupełniam kalorie niemal ostatnim landrynkiem i po spakowaniu plecaka rozpoczynam schodzenie.
Oczywiście transportu powrotnego też nie mam zamówionego. I jak ja teraz wrócę do miasta?
Może ktoś mnie zabierze ze sobą z litości?
Dłuży mi się ta cała droga zejściowa po kamieniach i jak na złość nikogo schodzącego nie spotykam po drodze.
W głowie zaczyna mi się pojawiać czarny scenariusz i przymusowy kolejny biwak gdzieś, przy głównym budynku wejściowym do parku narodowego.
Minuta za minutą, przechodzi w kolejna godzinę, a ja wciąż gdzieś w drodze zejściowej.
Naglę w oddali zauważam sylwetki dwóch mężczyzn.
Teraz, albo nigdy.
To była moja jedyna szansa i nadzieja na powrót do miasta Amecameca i cywilizacji jeszcze dzisiaj, a może i nawet w ogóle.
Zagaduję schodzących mężczyzn. Okazuje się, że to Amerykanie. Też wracają do miasta, jednak niechętnie chcą mnie podrzucić po drodze.
Zaczynam trochę ściemniać. Że samolot mam w pojutrze. Że koniecznie muszę się z gór wydostać. Nie będę oszukiwać kłamię ile wlezie, w żywe oczy, aby tylko się udało jakość z gór wydostać.
Amerykanie wyraźnie się krzywią i spoglądają ciągle na siebie. W końcu jeden z nich mięknie, a ja słyszę długo wyczekiwane i upragnione.
– OK.
Udało się mam transport. Wracam do miasta.
Meksyk – koszt pobytu
Dobra w tym miejscu zakończę swoją górską opowieść.
Wiem miało być krótko, a wyszedł tasiemiec.
Może jeszcze dodam, że po powrocie do Miasta Meksyk, odwiedziłam m.in. piramidy w Teotihuacan, które zrobiły na mnie niesamowite wrażenie.
Naprawdę warte są odwiedzenia bez dwóch zdań. Kto będzie z wizytą w Meksyku, niech się nawet nie zastanawia. Koniecznie musi je zobaczyć.
No dobra, obiecałam, że napiszę kilka słów o kosztach, więc spełniam obietnicę.
O ile w samym Meksyku nie jest drogo, to jednak wybierając się na meksykańskie wulkany trzeba się liczyć z dodatkowymi kosztami.
W przypadku wulkany Pico de Orizaba, będzie to koszt rzędu 200 $. Który zapewnia nam nocleg w dość dobrych warunkach w łóżku z prysznicem w wiosce Tlachichuca. Ponadto gwarantuje nam trzy posiłki, w formie dwóch obiadów i jednego śniadania, jeszcze podczas pobytu w wiosce.
Poza tym to jest koszt, który obejmuje transport do bazy głównej pod wulkanem i zapewnia nam porządny zapas wody, w moim przypadku jakieś 10 litrów na głowę.
Innych znaczących kosztów nie zauważyłam.
W przypadku wulkanu Izataccihuatl, nie ma żadnych dodatkowych kosztów pozwoleń oraz opłat schroniskowych. Jedyny koszt jaki musimy ponieść do cena biletu do miejscowości Amecameca oraz koszt przejazdu do granicy parku narodowego. No może jeszcze koszt noclegu podczas pobytu w mieście.
I tyle. Standardowe koszty podróży wymienię już innym razem.
Meksyk – moje refleksje
I tak już na zakończenie Meksyk dla mnie jest niesamowity.
Kolory, barwy, ludzie, energia, kultura, zwyczaje i jedzenie. Dużo by trzeba było wymieniać.
Jak ktoś się waha. To nie ma nad czym.
Ja na pewno kiedyś wrócę, w końcu wulkan Pico de Orizaba na mnie tam czeka.