Po serii merytorycznych postów czas na trochę oddechu i czegoś na luzie.
Publikując dotychczasowe teksty blogowe, można by dojść do wniosku, że u mnie na wyjazdach wszystko gra, jak ta lala.
Że skoro wszystko dokładnie planuję i mam już pewne doświadczenie z tego typu wyjazdami, to nic nie jest wstanie mnie podczas nich zaskoczyć.
Nic bardziej mylnego.
Zgodzę się, że u mnie każdy wyjazd musi być dopięty.
Staram się jak mogę dokładnie planować cały wyjazd. Tworzyć listę sprzętu, który mi się przyda. Czy też przewiduję każdą ewentualność, gdy coś nie zagra i trzeba będzie uruchomić plan B. Który z resztą też trzeba wcześniej zaplanować.
Ale nigdy nie przewidzę wszystkiego. Przypadki też chodzą po ludziach i nie zawsze dopisuje nam szczęście.
Chociaż na to ostatnie, odpukać, nie narzekam.
I dzisiaj właśnie o tym będzie. O sytuacjach, momentach na moich wyjazdach, podczas których, mimo jakby się mogło wydawać perfekcyjnej organizacji, coś nie zadziałało.
A co konkretnie? Przeczytacie poniżej.
Oto moje dwie największe górskie wtopy. Oczywiście nie jedyne, bo było ich więcej.
Górskie wtopy – Idealna pani domu
Rok 2016 r. Moja pierwsza wyprawa w Himalaje Indyjskie. Cel sześciotysięcznik Stok Kangri. W planie najpierw dostać się do Leh, stamtąd wynająć taxi do miejscowości Stok, a potem już tylko pozostaje iść w same góry.
W ramach aklimatyzacji zaplanowałam nocleg w obozie przejściowym w drodze do bazy głównej i góra dwa dni na samo zdobycie szczytu.
Plan łatwy, prosty i realny. Spakowana ruszyłam w kierunku gór.
W Leh bez trudu udało mi się złapać taksówkę do miejscowości Stok, która wysadziła mnie przy samym szlaku do bazy głównej pod Stok Kangri.
Przez moment wpadł mi do głowy pomysł, aby zostać w Stok te dwie godziny dłużej i zjeść ostatnie „normalne” śniadanie, ale skoro wszystko było pozamykane, to nie zostało nic innego, jak rozpocząć swój górski przemarsz z ciężkim plecakiem.
Droga do obozu głównego pod Stok Kangri nie jest trudna. Wędrujemy wzdłuż dość szerokiego koryta rzecznego rzeki Stok. Krucząc po dość wyraźnej kamienisto – piaszczystej ścieżce.
Po drodze nie mijam żadnych zabudować, ani drzew. Czasem czuję się jakbym w Andach była. Tylko piach, kamienie i szum rwącej rzeki. Ale jakby zapach inny.
Mija już dobre dwie godziny, a ja nikogo nie mijam na trasie. Nawet nie wiem, czy w dobrym kierunku idę, no bo przecież szlak jest nie oznakowany.
Zbliża się południe, a mnie powoli zalewa żar z nieba. Krajobraz też stał się już mniej interesujący, niż za pierwszym razem.
Wiszące nad moją głową żółto-beżowe skały i wciąż szumiący strumień rzeki, która towarzyszy mi od początku wędrówki. Którąś tam z kolei godzinę.
Jedyna odmianą są zakręty i uwierający raz po raz plecak. Jak zwykle niedokładnie wyważyłam ciężar pakując plecak i wraz z każdym krokiem przechyla się on wyraźnie w lewą stronę.
Lewy bark czuje coraz bardziej. Sięgam po pas biodrowy, zaciskam mocniej dwa wystające paski, jednocześnie podrzucając plecak z całym dobytkiem do góry. Ustawiam na kościach biodrowych i mocno zaciskam pasek. Jeden i drugi. Może to coś pomoże.
W końcu coś się dzieje w krajobrazie. Rzeka wyraźnie zakręca, a wraz z nią i ja.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie powinnam przejść na drugi jej brzeg. Ale woda w rzece taka rwąca, no i pewnie cholernie zimna. O czym niejednokrotnie mogłam przekonać się w Andach. Zostaję na prawym brzegu rzeki i podążam dalej.
Po pół godzinie dostrzegam jakieś namioty. Podchodzę do prowizorycznej zabudowy, gdzie przy kamiennym budynku, na dość grubych pniach drzew, rozłożono spory fragment tkaniny.
Okazuje się, że to „restauracja”. Siadam na prowizorycznej ławce i spoglądam na menu lezące przede mną.
Mało zachwycona zamawiam zupę i małą butelkę caca-coli.
W międzyczasie zamieniam kilka zdań z osobami, które jak ja postanowiły się zatrzymać na chwilę, aby odpocząć.
Po chwili talerz gorącej zupy ląduje przed moim nosem. Okazuje się, że to chińska zupka bez makaronu. Jednym słowem sama woda, w smaku mocno doprawiona pieprzem.
No cóż. Jem ile jestem wstanie i ruszam dalej.
Na tym odcinku droga zdecydowanie robi się bardziej stroma. Pnę się ostro pod górę z nadzieją, że w końcu będzie bardziej płasko.
Nie mylę się i po chwili staję na dość wysokim wzgórzu, gdzie rozpościera się przepiękny widok na całą dolinę.
Schodząc w dół, w kierunku koryta rzecznego, podziwiam otaczające mnie widoki.
Warto było się tutaj wdrapać. To jest ta przyjemność z bycia w górach, kiedy przez chwilę na moment możesz się zatrzymać i pobyć w górach. W Himalajach. W Indiach. Na kontynencie Azjatyckim.
Dalej rzeka wyraźnie kruczy między skałami i coraz bardziej rozwidla swoje koryto, do tego stopnia, że trzeba ją coraz częściej przekraczać. Na szczęście to przeskakiwanie z brzegu na brzeg nie jest trudne. I po chwili wypatruję w oddali kolorowe fragmenty namiotów.
Mimo ciężaru plecaka, stanowczym krokiem zmierzam w stronę obozu.
Po kilku minutach jestem na miejscu. Zrzucam plecak na ziemie i siadam na pobliskim kamieniu. Ciężko oddychając marszczę czoło i mocno zaciskam powieki od bólu głowy.
Z aklimatyzacją w górach jest już tak, że podczas podchodzenia jej się nie odczuwasz, poza zwolnionym oddechem. Ale gdy staniesz choć na chwilę, ból momentalnie przenika do wnętrza głowy. I w tym właśnie momencie zawsze mam wrażenie, jakby moja czaszka była miażdżona jednym ruchem niemal z każdej strony.
Nie ma co tak długo siedzieć. Wstaję i zaczynam swoją standardową biwakową procedurę.
Na szczęście namiot jest przymocowany trokami na zewnątrz plecaka, więc jego rozłożenie pójdzie gładko. Najpierw rozkładam pomieszczenie sypialne. Montuję rusztowanie i już tylko sam tropik pozostaje do zarzucenia. Po pięciu minutach namiot stoi gotowy do zamieszkania.
Następnie karimata ląduje w jego wnętrzu i zaczynam wypakowywać plecak, w poszukiwaniu śpiwora.
Kuchenka, ubrania, jedzenie, raki i w końcu śpiwór. Wszystko ląduje w namiocie, gdzie zaczynam swoje porządkowanie. Przy okazji szykuję jedzenie. Wlewam resztki przyniesionej wody do metalowego kubka i po zmontowaniu kuchenki rozpalam palnik.
Rozstawiam swoje zupki instant w kolejności spożycia i zabieram się za rozlokowywanie rzeczy na tych moich niespełna dwóch metrach kwadratowych.
Nagle lekki zapach spalenizny wybudza mnie z letargu porządkowania.
Zdziwiona odwracam głowę i spoglądam na kuchenkę, gdzie stojący kubek lekko już dymi.
Jednym ruchem zakręcam kuchenkę i zrzucam kubek z palnika.
Kubek ewidentnie zwęglony z lekko stopionym plastikowym uchem ląduje w piasku w przedsionku namiotu. Właśnie w tym momencie, uświadamiam sobie, że naczynie, które zabrałam ze sobą jeszcze z Polski do gotowania, nie jest kubkiem przeznaczonym do gotowania.
I co gorsze, ja innego naczynia nie zabrałam ze sobą.
Na szczęście, mimo braku odpowiednich garczków do gotowania, udało mi się wybrnąć z tej sytuacji.
Okazało się, że na miejscu jest dostępny wrzątek za niewielkie pieniądze, więc z głodu nie umarłam. Ale gdyby to były inne góry, to zapewne musiałabym zejść do wioski i kupić jakieś naczynie do gotowania na palniku turystycznym.
Poniżej kolejny przykład mojego mistrzowskiego pakowania na wyjazdy.
Górskie wtopy – Mistrzyni pakowania
Meksyk 2017 r. Wyjazd, którego celem było wejście na najwyższy szczyt i wulkan Meksyku. Pico de Orizaba. Piękny i charakterystyczny stożek wulkaniczny. Niemal w całości pokryty lodowcem.
Jestem w bazie głównej. Tym razem nie decyduję się rozbijać namiotu w wyższym obozie. Będę próbować wejść na szczyt bezpośrednio z base camp’u.
Pierwsza w nocy i pobudka. Cały nasz murowany schron budzi się do życia, a wraz z nim i ja.
Opuszczam swoją drewnianą pryczę i rozpoczynam procedurę przygotowującą do wyjścia do góry.
Dość leniwie naciągam kalesony i spodnie. Sprawdzam w plecaku część rzeczy, które udało mi się spakować jeszcze poprzedniego dnia wieczorem. I kiedy wszystko jest powoli zsuwam się po drewnianej drabinie na sam parter.
Gotuję wodę i przygotowuje sobie śniadanie. I choć w ogóle nie czuję głodu, a moje ciało krzyczy o jeszcze kilka minut snu, wpycham w siebie całe jedzenie.
Ludzie zaspani krzątają się po schronie. Część szybko ubrana, jest już gotowa do wyjścia. Pozostali ciągle, a to uzupełniają kalorie, a to jeszcze dopakowują plecaki.
Wciskam na nogi swoje buty skorupy. Mocno zasuwam zamek i jeszcze raz przeglądam zawartość plecaka.
To jest moja ostatnia szansa na wejście na szczyt. Przysłowiowy jeden strzał. Jeszcze dzisiaj w południe muszę wrócić do wioski. Mam też już umówionego kierowcę, który mnie tam podwiezie.
W końcu ruszam.
Droga ze schroniska nie jest trudna. Jedynym utrudnieniem jest całkowita ciemność, spowodowana moreną, która rzuca cień na niemal cały szlak.
A tak to po drodze tylko kamienie, piach i strome podejścia.
Kilkukrotnie gubię się po drodze. Dość niespodziewanie mijają mnie jakieś grupy wspinaczy. Kompletnie nic nie widzę ani przed sobą, ani pod nogami.
Potykam się gdzieś po drodze i niepewnie stawiam kolejne kroki.
Światło czołówki świeci już coraz słabiej, co oznacza tylko jedno czołówka słabnie z minuty na minutę.
W końcu udaje mi się wdrapać na szczyt moreny, skąd teren zaczynał się zdecydowanie wypłaszczać.
Po drodze znów ktoś mnie mija. Znienacka krzyżują się nasze drogi, a ja mam wrażenie że zgubiłam gdzieś szlak i tak chodzę gdzie popadnie, byle przed siebie i pod górkę.
A to wymarzone słońce jakby na złość nie chciało rozpocząć tego poranka.
Po drodze mijam dość spore skały i kilka platform namiotowych. To tutaj, w ramach lepszej aklimatyzacji, ludzie decydują się zostać na noc.
W końcu wiem gdzie jestem. A jestem blisko lodowca, czyli jakieś 5000 m n.p.m.
Po kilku metrach zaczyna się błądzenie po wielkich , wygładzonych przez lodowiec skałach.
Składam kijki, które ewidentnie już mi nie będą potrzebne i już za pomocą tylko rąk, wyszukuję na skałach dziurek, czy też szczelin, aby móc się na nich nieco więcej podciągnąć.
Czasem część skałek obchodzę dookoła. Szukam łatwiejszego podejścia. W oddali wypatruję światełek latarek innych wspinaczy, aby kierunku drogi nie zagubić.
Ale całe przejście idzie mi bardzo mozolnie.
Jednak wysokość i towarzyszący podejściu wysiłek robią swoje.
A moja czołówka nagle gaśnie.
Zapada ciemność. Wszędobylska ciemność. No może oprócz łuny świateł z wiosek, znajdujących się u podnóża wulkany.
Staję. Przez moment zastanawiam się, co dalej. Iść do góry? Zbyt ciemno i nic nie widzę.
Może zostać. Przeczekać do rana na wschód słońca tutaj.
Zostaję.
Przez kilka minut walczę sama ze sobą i zamykającymi się bezwładnie powiekami. Nagle jakaś senność mnie ogarnia. A z braku jakiegokolwiek ruchu robi mi się jakby zimniej.
W celu rozgrzania drepczę w kółko. Stukam stopami o podłoże i drugiego buta. I czekam, ale dzień się jakoś nie budzi.
Na tych swoich kilku centymetrach nie pozostaje za wiele do robienia, a robi mi się coraz zimniej. Podejmuję decyzję schodzę na dół.
To była trudna decyzja, ale bez baterii zapasowych nie było szans wejścia samemu w takich warunkach.
Na dole w schronisku okazało się , że baterie w mojej czołówce „wylały się”. A sama czołówka już w Mieście Meksyk została mi skradziona w hostelu.
Morał jest dość trywialny. Jak widać warto wszystko przed wyjazdem dokładnie zaplanować, ale też trzeba być elastycznym i przygotowanym na ewentualne wyjście awaryjne.
A w górach jak to w górach, wszystko zdarzyć się może.
Z górskimi pozdrowieniami
PS.
Tradycyjnie w kwestiach różnych pytań zapraszam do kontaktu poprzez formularz kontaktowy lub maila kontak@magdalenaboczek.com.
Zapraszam także do obserwacji mojego konta na Instagramie, gdzie na bieżącą pokazuje wam co u mnie się dziej oraz polubienia strony na Facebook’u, gdzie pojawia się więcej górskich wpisów.