Dostałam ostatnio dość nietypowe pytanie dotyczące organizacji wyprawy na szczyt Elbrus.
A brzmiało ono tak:
Gdybyś teraz miała wybrać się na ta górę. Solo ponownie – na co być zwróciła uwagę szczególnie? Bardziej poświęciłabyś więcej uwagi?
Zazwyczaj odpowiadam, doradzam i wskazuję głównie same suche fakty.
Bo lubię. Bo uważam, że dla osób, które maja w planach wyjazd na szczyt Elbrus właśnie takie informacje są najbardziej przydatne. Najbardziej wartościowe.
A tutaj taka mała niespodzianka.
Dlatego też dzisiaj będzie inaczej. Będzie sporo wspomnień. Przemyśleń i refleksji natury trochę praktycznej, trochę emocjonalnej.
Tak więc czas na konkrety i na początek tło mojej całej tej wyprawy na szczyt Elbrus.
Więcej na temat mojego wyjazdu na szczyt Elbrus
Wejście na Elbrus było moim marzeniem po wizycie w Alpach. I w sumie nic dziwnego, że akurat wybór padł na ten szczyt. Każdy kto jeździ w góry, zazwyczaj spotyka się, a tak na prawdę podąża tą sama górską drogą.
Najpierw są Tatry. Potem pierwsze spotkanie z Alpami. W końcu pierwsze 5000 m na Elbrusie lub Kazbeku. Następnie 6000 m w Andach lub od razu w Pamirze, na Leninie. Co niektórzy w międzyczasie rozpoczynają podróż pociągiem, który się zwie „Korona Ziemi”, „Korona Alp” itp. To tak zwani kolekcjonerzy górscy. Są też tacy co gnają w góry te najwyższe tylko i wyłącznie, pozostając tam czasem i na zawsze. Nie wolno też zapominać o tych co schodzą ze znacznych wysokości i kierują swoje serce i umiejętności w stronę wspinania sportowego, wielościanowego lub halowego.
Ale o czym ja mówiłam … u mnie właśnie tak było. Naturalnym wyborem pierwszych 5 000 m n.p.m. miał być Elbrus. Bo łatwy, bo popularny i wszyscy tam jeżdżą.
Los jednak sprawił, że zamiast w Kaukaz pojechałam w Himalaje, a potem w Andy, gdzie zostawiłam solidny kawał swojego górskiego serca.
Ale do czasu, bo Elbrus sam przypomniał o sobie. W 2014 roku po udanym wyjeździe na Ararat, postanowiłam że kolejnym moim górskim celem będzie właśnie szczyt Elbrus.
Od jakiegoś czasu mam stworzona listę górskich szczytów, które chciałabym zobaczyć z bliska. I poniekąd też kolekcjonerem jestem, ale z tą różnicą, że klasyfikacja gór na moja listę wygląda nieco inaczej.
Na liście są szczyty, które mi się podobają, maja to coś w sobie, lub zakocham się w nich od pierwszego wejrzenia. Nie bez znaczenia jest też lokalizacja, czy kraj, obszar w którym się znajdują. Cenie też sobie dostępność i logistykę, bo głównie jeżdżę sama. Ale czasem lubię też trochę zaszaleć.
W każdym bądź razie decyzja została podjęta w 2014 roku. Za rok jadę do Rosji na szczyt Elbrus.
Postanowiłam, że pojadę na ten szczyt w szczycie sezonu czyli na przełomie lipca i sierpnia. I tak naprawdę z początku nie planowałam jechać sama.
Grube pół roku później zaczęłam swoje poszukiwania towarzyszy wyjazdowych na różnych portalach i forach górskich.
Spodziewałam się, ze bez problemu uda mi się kogoś znaleźć, no bo przecież co jak co ale to wyjazd na szczyt Elbrus. Kto z Polaków tam nie jeździ, nie zamierza jechać lub ma taki wyjazd w planie? To będzie bułka z masłem.
W konsekwencji nawiązałam kontakt z wieloma osobami, z czego ostatecznie zostało dwóch panów. A i tak przed samym wyjazdem i ta grupa mi się posypała.
Zostałam sama z biletem i … decyzją … że to wszystko pierdzielę i jadę sama.
Nieświadoma tego co robię, zabrałam się ostro do organizacji wyjazdu. W ruch poszła lista rzeczy do ogarnięcia i mnóstwo wniosków z błędów wyjazdowych, które popełniłam na Araracie.
Dopiero po pewnym czasie, kiedy odebrałam paszport z wklejoną wizą rosyjską, na jej widok ogarnęła mnie panika. Dziewczyno w co ty się ładujesz? Jedziesz do tej dzikiej Rosji? Sama samiuteńka? Chyba rozum ci odebrało?
Wtedy zdałam sobie sprawę, że jeśli pojadę tam sama, jakoś dojadę do tego Terskola i stanę na tym szczycie, to będzie to coś, dla mnie. Potwierdzenie, że się nadaję na góry, na wyjazdy solo i to w różne zakątki świata.
I można powiedzieć, że się udało. Pod każdym względem. Bowiem wyprawa na szczyt Elbrus to był, jak dotąd, najlepszy mój wyjazd. Zarówno pod względem organizacyjnym, jak i sprzętowym. Byłam dobrze przygotowana kondycyjnie oraz miałam trochę szczęścia, bo dopisała mi piękna słoneczna pogoda.
Do dzisiaj pamiętam ten moment, kiedy do szczytu miałam jakieś niewiele ponad 100 metrów. Niebo błękitne. Zero wiatru. I ludzie , którzy niczym w letargu poruszali się w stronę niewielkiego białego wzniesienia. A ja wraz z nimi.
Już wtedy wiedziałam, że zaraz stanę na szczycie. Że cholera mi się to uda. Że jestem tutaj w Kaukazie. W Rosji. Na końcu świata.
Sama tu przyjechałam. Ogarnęłam wszystko. Wtaszczyłam swój wielki plecak. Założyłam dwa obozy. Spałam samotnie w Skałach Pastuchowa, a teraz stanę na tym najwyższym punkcie Kaukazu, Rosji, Europy, czy czego tam jeszcze.
Płakałam ze szczęścia i jednocześnie się uspakajałam, że muszę iść do góry, że na emocje przyjdzie czas na szczycie.
A gdy w końcu przyszedł. Poczułam się jakbym zdobyła złoty medal na olimpiadzie. Pobiła swoją życiówkę, ba rekord świata. Z taką różnicą, że nikt nie zagrał mi Mazurka Dąbrowskiego na podium, nawet flagi ze sobą wtedy nie miałam.
Czułam ogromne zmęczenie i mega szczęście. Podziwiałam widoki i nie mogłam w to uwierzyć. Wejście na ponad 5 600 m n.p.m. zajęło mi dwa i pół dnia. Bez żadnego wsparcia.
Ale mimo tego, że wyjazd na Elbrus był bardzo udany pod każdym niemal względem, to jednak było kilka rzeczy, które mogłam zorganizować jeszcze lepiej.
A są nimi.
Elbrus – moja suplementacja
Mimo, iż kondycyjnie byłam przed Elbrusem naprawdę dobrze przygotowana, to jednak zawaliłam kwestie regeneracji i suplementacji.
Oczywiście dzisiaj moje życie wygląda już zdecydowanie inaczej. Ale patrząc z punktu widzenia tamtego roku 2015, to powinnam więcej czasu poświęcić kwestią zdrowotnym.
Dwa i pół tygodnia przed wyjazdem na szczyt Elbrus zaliczyłam spotkanie bliskiego stopnia z samochodem. Po prostu jechałam na rowerze i mnie potrącił.
Oczywiście nie było to nic wielkiego. Po prostu lekko stukałam bark i przecięłam sobie wargę. Nie miałam jakiś większych obrażeń i tak naprawdę skończyło się jedynie na większym strachu i tyle.
Ale to nie koniec. Bo o ile we wtorek miałam stłuczkę z samochodem, to w czwartek wieczorem miałam już jechać na zawody.
Tydzień przed wyjazdem w Kaukaz wymyśliłam sobie, że ukończę ultra maraton w górach na dystansie 110 km. Wiem może normalne to nie jest.
Ale dopiero nienormalne było to, że na niego pojechałam i go ukończyłam. Co spowodowało, że kiedy pojechałam na Elbrus, odchorowałam to sporym spadkiem odporności. A dodatkowe wycieńczenie i obciążenie dość sporo zdrowotnie mnie kosztowało już podczas samego wyjazdu.
Dzisiaj, choćbym nawet nie odpuściła tego biegu, to chociaż bym się przyłożyła solidnie do regeneracji i suplementacji przed wyjazdem.
Na pewno więcej i odpowiednio bym jadła i zaczęła łykać witaminy. Solidnie bym się wysypiała i regenerowała w ciszy i spokoju.
I mimo tego, że udało mi się przy takim osłabieniu organizmu wejść na szczyt, to uważam, że nie odchorowałabym tego tak mocno już po przyjeździe.
Dzisiaj jest trochę inaczej. Inaczej się „prowadzę” żywieniowo na nizinach, czasami może nawet za dobrze. Staram się odpowiednio suplementować, może nie na co dzień, ale przynajmniej minimum ten miesiąc przed wyprawą. Co pozytywnie zaskutkowało podczas moich kolejnych wyjazdów.
Elbrus – nocleg w skałach Pastuchowa
Zdarza mi się niestety miewać, tak idiotyczne pomysły, że czasem sama się sobie dziwię, że na nie wpadam.
Na Elbrusie, właśnie przeżyłam tak zwany przypływ twórczego geniuszu i postanowiłam, że przenocuję sobie w Skałach Pastuchowa dwie noce. W drodze na szczyt i schodząc ze szczytu.
Stwierdziłam , że to będzie doskonała okazja, żeby sobie potrenować spanie w namiocie w tak wietrznych górskich lodowcowych warunkach na ponad 4000 m n.p.m.
I o ile noc przed wyjściem na szczyt była jeszcze znośna, to kolejnej nocy pogoda się po prostu załamała.
Po słonecznym dniu i roztopionym śniegu w nocy mój namiot całkowicie przymarzł do lodowca. Rano musiałam go odrąbywać czekanem. Linki obcinałam scyzorykiem. Przy okazji wiejący silny wiatr o mało nie zdmuchnął mi namiotu, gdzieś w siną dal.
Przy składaniu namiotu walczyłam z nim strasznie. Wtedy przekonałam się, że trzymając dwoma nogami w rozkroku podłogę namiotu, jedną ręką część tropika, a drugą próbując wyciągnąć z niego stelażowe rurki, przydała by mi się jeszcze jedna piąta kończyna. No i najlepiej gdyby to była trzecia ręka.
Zejście do beczek, też nie należało do najprzyjemniejszych. Wyziębiona, zmęczona po szczycie, niewyspana i wygłodniała snułam się po tym lodowcu jak cień.
Dzisiaj uważam, że to była skrajna głupota zostać tam wysoko kolejna noc po wejściu na szczyt. I tak naprawdę tego typu doświadczenie, nie powiem bardzo ciekawe, nauczyło mnie jednego, po zejściu ze szczytu spie… z bambetlami jak najniżej. Jak się tylko da.
Elbrus – topografia drogi wejścia
Ostatnia kwestią rzeczy, którą mogłam zrobić lepiej przed wyjazdem na szczyt Elbrus dotyczy przygotowania topografii drogi wejścia.
Już wyjaśniam co to takiego.
Osoby, które wyjeżdżają w góry poza nasz kraj na pewno spotkały się z brakiem oznaczeń szlaków w terenie.
Oczywiście pewne oznaczenia są i zazwyczaj są to usypane kopczyki, gdzieniegdzie postawiona czerwona kropka na kamieniu lub coś innego. Nie ma niestety jakiś konkretnych map z dokładnie oznakowanym szlakiem.
Dlatego tez przed każdym wyjazdem na konkretną górę, należy szczegółowo zapoznać się z przebiegiem i opisem danej drogi na szczyt.
Na szczęście mamy XXI w i większość tych popularniejszych szczytów ma zarejestrowanym track GPS. Ułatwia to życie i warto z tego skorzystać. Oczywiście jeśli dane pomiaru pochodzą z dobrego, a najlepiej sprawdzonego źródła.
Jeśli nie mamy GPS’a lub takiego naniesionego pomiaru na mapę topograficzną, to zostaje nam iść za głosem własnej intuicji i poruszać się szlakiem kopczyków, które nie koniecznie mogą prowadzić tam gdzie my chcemy dojść.
Na szczęście Elbrus jest na tyle popularnym szczytem, że ciężko przy dobrej pogodzie poczuć smak samotnego wspinania w górach i brak wcześniej przygotowanej trasy podejścia nie jest tak naprawdę nam potrzebna.
Jednak trzeba mieć na względzie fakt, iż na świecie są szczyty mniej popularne, gdzie może się zdarzyć samotne podejście do wyższego obozu lub na szczyt, a wtedy brak znajomości drogi jest wręcz niezbędny.
I w tym miejscu przyznaje się do winy i bije w pierś, że rozeznanie drogi podejścia na szczyt Elbrus olałam całkowicie.
Co w konsekwencji nie miało większego wpływu na moje wejście, ponieważ miałam na tyle szczęścia, że pogoda była idealna, warunki doskonałe, a wszystkie pozostałe zespoły postanowiły tego samego dnia wejść na szczyt.
Ponadto droga na szczyt, a właściwie do 5000 m n.p.m. jest oznakowana tyczkami z biegu Elbrus Race. Jedynie ostatni odcinek podejścia może być dość kłopotliwy. Ale jak już wspomniałam na szczycie Elbrus ciężko wspinać się samotnie.
Oczywiście nie zachęcam do takiego podejścia przed żadnym wyjazdem i rekomenduję dokładne zapoznanie się ze szlakiem podejścia na szczyt. Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach jest sporo źródeł w internecie, gdzie na bieżąco można sprawdzić lub podejrzeć warunki panujące w każdym zakątku świata i to na bieżąco.
Na zakończenie osoby zainteresowane organizacją wyjazdu na szczyt Elbrus i nie tylko polecam swój informator o tym szczycie, który znajdziecie tutaj. Znajdziecie też tam zeskanowaną mapę regionu górskiego, gdzie położony jest Elbrus.
Z górskimi pozdrowieniami