Dzisiaj wstęp krótki i na temat.
Po pierwsze niniejszy post jest drugą częścią podsumowania mojego ostatniego wyjazdu do Peru. Pierwszą część podsumowania znajdziecie tutaj.
Po drugie opublikowałam też zdjęcia z wyjazdu, które można zobaczyć pod niniejszymi linkami:
Zdjęcia wulkan Misti i wulkan Chachani
Zdjęcia z miasta Arequipa i wąwozu Colca
Po trzecie dzisiejszy post jest dalszym ciągiem kalendarium wyprawowego, czyli tego co się u mnie działo od 27 maja do końca mojego pobytu w Peru oraz krótkich refleksji powyjazdowych.
Owe refleksje to moje przemyślenia i informacje praktyczne na które warto zwrócić uwagę wybierając się w ten konkretny region Peru. I co najważniejsze, to właśnie o te informacje najczęściej pytaliście się podczas mojego wyjazdu.
Dlatego też domyślam się, że takie kwestie organizacyjne będą was najbardziej interesować.
Kalendarium wyprawowe
27.05
Budzi mnie o 2 w nocy dźwięk budzika. Czas na wyjazd do wąwozu Colca.
Po powrocie z wulkanu Chachani wymyśliłam sobie sprytny plan. Poniedziałek i wtorek pojadę do wąwozu Colca, a w środę i czwartek znowu spróbuje swoich sił na wulkanie Misti.
Po przeglądzie wszystkich ofert wycieczkowych w niemal każdym biurze turystycznym w Arequipie odpuściłam sobie wyjazd na Machu Picchu.
Stwierdziłam, że skoro i tak będę w sierpniu przejazdem w Cusco to poświęcę się i już stamtąd odwiedzę ten najważniejszy punkt turystyczny w Peru.
Co do dalszych planów zwiedzania w Peru nie przewidziałam jednak jednego. Po wulkanie Chachani straciłam kompletnie głos i mój powrót na szczyt Misti stał pod wielkim znakiem zapytania.
Na wyjazd do wąwozu Colca pojechałam praktycznie w ciemno. Nie miałam bladego pojęcia co mnie czeka i czy tak naprawdę jest warto.
Dzisiaj już wiem było warto.
Wąwóz Colca, jak donosi wikipedia, to najgłębszy wąwóz na świecie. Co ciekawe każdy zna Wielki Kanion w Stanach, a słyszeliście o wąwozie Colca. Wątpię? A jest on dwukrotnie głębszy od tego położonego w USA.
Poza tym większość z was polecała mi wycieczkę do tego wąwozu, w szczególności w formie trzydniowego trekkingu. Co mnie wyjątkowo zmotywowało, aby się taką wycieczką bardziej zainteresować.
Dlatego też postanowiłam zrobić wywiad środowiskowy, w konsekwencji którego dowiedziałam się, że wąwóz Colca można odwiedzić w trzech wariantach. W formie wycieczki jednodniowej oraz dwudniowego i trzydniowego trekkingu.
Pierwszy wariant jednodniowy zupełnie mnie nie interesował, w szczególności w momencie kiedy dowiedziałam się że cały wyjazd spędzę w autokarze, a sam wąwóz zobaczę przez 5 minut, przelotem niemal z za szyby autobusu.
Wariant trzydniowego trekkingu, przy założeniu, że wrócę na wulkan Misti, też nie wypalił. Po prostu nie miałam tyle wolnego czasu aby go zrealizować.
Dlatego też postanowiłam skorzystać z dwudniowego trekkingu. I tak zaraz po powrocie z wulkanu Chachani, miałam z marszu kolejny wyjazd.
Przejazd busem do wąwozu, a właściwie do punktu, gdzie rozpoczyna się trekking w dolinie wąwozu Colca, trwa dobre kilka godzin.
Po drodze zatrzymujemy się na punkcie widokowym, gdzie możemy podziwiać kondory. W cenie wyjazdu są też wliczone posiłki.
Po nocnej podróży w busie w końcu zatrzymujemy się na postoju, gdzie ma się zaraz rozpocząć cały nasz trekking.
To dość charakterystyczny punkt, gdzie można kupić coś do jedzenia i picia oraz skorzystać z toalety.
Powoli na niewielkiej powierzchni gromadzi się dość spory tłum turystów różnej narodowości. Chociaż od razu daje się wyczuć wyraźny akcent języka francuskiego oraz angielskiego.
Wszyscy przepakowują swoje dość sporej wielkości plecaki. Smarują się kremami przeciwsłonecznymi. Zakładają dodatkową warstwę ubrania. Każdy wyposażony we sprzęt jaki ja zabieram na wyjazdy w góry do wysokości 5000 m n.p.m.
Obserwuję ten rozgardiasz z daleka zajadając się zimnymi już papas z lekkim przerażeniem.
Spoglądam porównawczo na swoje odzienie. Na nogach mam już dziurawe adidasy do biegania po górach, cienkie spodnie trekkingowe, polar, bluzę i zwykłą szmacianą torbę na ramię, a w niej kilka batonów i litrową butelkę coli zero.
– Słabo Magda się ubrałaś na ten wyjazd. Niczym na niedzielny spacerek do Chochołowa. – Mówię do siebie w myślach. – A jak rzeczywiście tam jest taka wyrypa?
Nagle przerywa moje rozterki egzystencjalne głos przewodnika. Jak się później okazało o imieniu Manuel, który nawołując gromadzący się tłum rozpoczął powolne wyczytywanie uczestników wycieczki z niewielkiej, ale mocno pogiętej kartki papieru.
Jego niski wzrost i surowe rysy twarzy zdradzały, że jest typowym Indianinem z lokalnego plenienia. Co w zupełności nie przeszkadza mu władać, oprócz swojego hiszpańskiego języka i kilku indiańskich dialektów, także w języku angielskim i francuskim.
Po pół godzinie formułuje się nasza trekkingowa grupa, na którą składają się głównie Francuzi, kilku Niemców, dwóch Hiszpanów, jeden Peruwiańczyk i ja Polka.
Po kilku minutach wyjaśnień i tradycyjnego turystycznego wstępu, gdzie jesteśmy poinformowani o tym co będzie się działo przez cały dzień, w końcu ruszamy na przygodę swojego życia.
Zgodnie z planem rozpoczynamy zejście do samego dna wąwozu, gdzie płynie rwąca górska rzeka Colca.
Od razu z daleka rzucają się w oczy cieniutkie białe linie wskazujące na przebieg ścieżek oraz jasna zabudowa wiosek, zlokalizowanych na przeciwnym zboczu wąwozu. To cel naszego pierwszego dnia trekkingu.
Przez trzy godziny maszerujemy dość szeroką piaszczystą ścieżką w dół doliny, gdzie przekraczając most rzeczny, lądujemy po drugiej stronie wąwozu.
Mijamy liczne ogrody z tropikalnymi owocami, jednocześnie zachwycając się widokami stoku na którym jeszcze przed chwilą byliśmy.
Może to i dziwne, ale to właśnie tutaj pierwszy raz w życiu zobaczyłam jak rośnie awokado, mogłam skosztować owocu mango prosto z drzewa, zasmakować kaktusów niemal w każdej postaci. Jednym słowem jestem w raju.
I tak przez całą drogę do samego wieczora, kiedy docieramy do ostatniego punktu wycieczki, do wioski Sangalle, gdzie zatrzymujemy się na nocleg.
Przez cały dzień spaceru wąwozem nie sądziłam, że tego dnia coś mnie jeszcze będzie wstanie zaskoczyć. Pozytywnie oczywiście. I miałam rację. Bo gdy z daleka zobaczyłam wioskę Sangalle, to nie czułam się jedynie pozytywnie zaskoczona. Normalnie wbiło mnie w ziemię z wrażenia.
Zawsze w Polsce powtarzam, że na emeryturze wyjadę do Ameryki Południowej na stałe. Z początku trochę prześmiewczo, ale teraz już wiem że na pewno tak zrobię i wiem nawet gdzie.
Wioska Sangalle zajmuje niewielki obszar zbocza wąwozu tuż nad korytem rzeki Colca. Ale nie to jest najciekawsze. Na mnie największe wrażenie zrobiła zieleń drzew i całej roślinności, kontrastowo rzucająca się w oczy na tle żółtych skał.
A poza tym pomarańczowe dachy zabudowy, niebieskie baseny oraz wodospad wśród zieleni wrośniętej w surową skałę.
Wszystko to robi niesamowite wrażenie.
Tego wieczora przed kolacja ląduje w pokoju z dwoma Francuzkami. Chociaż trudno to pokojem nazwać.
W jednakowych barakach, bliźniakach znajdują się w każdym pomieszczeniu po trzy łóżka z nakryciem i tyle. Brakuje nawet prądu. Drzwi wejściowe lekko odstają od futryny. Świeżo murowane ściany nadają pomieszczeniu wilgotnawy zapach tynku unoszący się pod sam sufit. A cienkie ściany słabo chronią przed głosami moich sąsiadów Niemców, którym gęba się nie zamyka do późnego wieczora.
Spragniona snu, kładę się na swoim łóżku i od razu zasypiam. Nie wiem kiedy.
Moja sielanka nie trwa długo, bo ze snu wybudza mnie nasz przewodnik Manuel. Dość stanowczo zapytuje mnie o kolacje. Czy idę.
Wyrwana gwałtownie ze snu nadal nie mogę dojść do siebie. Przez chwilę rozglądam się po pomieszczeniu próbując zlokalizować miejsce, w którym akurat się znajduję. I nie wiem czy jestem w hostelu w Arequipie, czy w domu w Warszawie.
Gdy już się porządnie wybudzam twierdząco oznajmiam, że tak. Że idę.
Udaje mi się jedynie nałożyć buty na gołe stopy i jednym ruchem złapać z łóżka swoja ukochaną szmacianą torbę z całym moim dobytkiem.
Na kolacji spotykam dwóch Polaków. To pierwszy moment od wyjazdu z kraju, kiedy na żywo mogę porozmawiać z kimś po Polsku.
Oczywiście kontaktuję się ze swoją rodziną i rozmawiamy online, ale tym razem to co innego.
Zawsze podczas moich wyjazdów z początku z trudem przestawiam się na język obcy. W szczególności w Ameryce Południowej zauważam ten problem. Zanim przesiąknę hiszpańszczyzną, odruchowo korzystam z języka angielskiego. Po tygodniu przyzwyczajam się do otoczenia i zaczynam sama ze sobą gadać w obcym języku. Tak do czasu, aż spotkam kogoś z Polski.
Okazuje się że chłopaki zwiedzają Peru turystycznie. Nawet jeden z nich realizuje własny projekt 7S, więc jeździ w góry. Jednak swój do swego ciągnie.
Jak się tylko dowiaduje podczas rozmowy, że byłam pod szczytem Aconcagua, to zaczyna mnie wypytywać o szczegóły takiego wyjazdu. I tak wieczór mija.
28.05
Godzina 3:30. Budzi mnie dźwięk budzika. Sięgam do komórki i przesuwam pobudkę o 5 minut. Robię tak jeszcze ze trzy razy, aż wstaje za dziesięć czwarta w nocy.
Tego dnia czekało nas podejście na szczyt o wysokości niewiele ponad 3000 m n.p.m.
– Kto normalny na urlopie wstaje o tej porze, żeby wleź na jakąś górę? – wyraźnie wkurzona zadaje sobie sama do siebie takie pytanie.
To mój trzeci dzień pod rząd kiedy wstaje o tak nieludzkiej porze.
I pewnie okaże się że wlezę na ten szczyt i będę dwie godziny czekać na resztę. Bez sensu. A tak wstałabym normalnie, kiedy będzie widno i wejdę na ten szczyt na spokojnie.
Rozpoczynam typowo polskie marudzenie. Przed sobą widzę tylko ciemność, no bo przecież nie miałam ze sobą czołówki.
Po kilku minutach, aż wszyscy się zjawią rozpoczynamy podejście. Z początku gdy idę w grupie to blask czołówek oświetla mi drogę, z czasem gdy się od niej oddalam, całkowicie nic nie widzę. I raz po raz potykam się o wystające kamienie.
– K…a – coraz częściej wypowiadam to magiczne słowo.
Pod drodze mijam praktycznie każdego, ale nie ma czemu się dziwić skoro jeszcze dwa dni temu byłam na wysokości 5500 m n.p.m.
Sama droga podejścia na szczyt ciągnęła się niemiłosiernie. Liczne zakręty, powodowały że miałam wrażenie jakbym ciągle kręciła się wokół góry. Monotonia straszna.
W końcu staje na szczycie, okrywam się polarem i z radością kosztuję snickersa, który w nocy podczas mojego podejścia zamarzł niemal całkowicie.
Zgodnie z moimi przewidywaniami po godzinie na szczycie melduje się pozostała część mojej grupy.
Tego dnia resztę wycieczki spędzamy na wizycie w różnych miejscowościach, kosztowaniu soku z różnych odmian kaktusa i powrocie do miasta Arequipa.
29.05
Po powrocie z wąwozu Colca okazuje się że infekcja gardła, przeszła na zatoki i przejawia się u mnie dość mocnym kaszlem. A zatem decyzja mogła być tylko jedna. Nie ryzykuję i rezygnuję z powrotu pod wulkan Misti.
Zdrowotnie niestety nie czuję się za dobrze i praktycznie cały dzień spędzam w łóżku z przerwą na jedzenie.
30.05
Tego dnia czuje się już znacznie lepiej, ale nic szczególnego i tym razem nie robię.
31.05
Przelot z Arequipy do Limy.
Zwiedzanie stolicy Peru, w końcu, bo ostatnio niewiele udało mi się zobaczyć.
01.05
Wylot z Limy przez Paryż do Warszawy.
02.05
Home sweet home. Moje kochane łóżeczko. Piżamka. I jak zwykle brakowało mi tego wszystkiego.
Refleksje
Jeżeli miałabym podsumować cały wyjazd to muszę potwierdzić, że był on dla mnie chyba najbardziej intensywnym ze wszystkich, jakie dotychczas zrealizowałam.
Trochę szkoda, że nie udało się stanąć na wierzchołku żadnego z wulkanów, ale patrząc na sposób wejścia, a przede wszystkim tempo, to i tak jestem zadowolona.
Wysokość 5400 m n.p.m. na wulkanie Miesti osiągnęłam podczas 21 godzin od opuszczenia miasta Arequipa. Podobnie na wulkanie Chachni, w ciągu niespełna 18 godzin osiągnęłam wysokości 5500 m n.p.m. I wszystko bez aklimatyzacji. Chociaż to już nie powód do dumy.
Szkoda że podczas pobytu na wulkanie Misti nie dopisała pogoda. Bo akurat podczas tego wyjazdu była spora szansa na szczytowanie. Przy wulkanie Chachani zdecydowanie potrzebowałabym jeszcze z jeden dzień restu.
Poza tym wyjazd na Machu Picchu, jak się już na miejscu okazało, było poza moim zasięgiem. I jeśli nawet bym się zdecydowała, to bym się całkowicie zajechała tym wyjazdem.
Z ręka na sercu przyznaję się, że trochę nie dopracowałam ten wyjazd. Sporo poszłam na tzw. żywioł, czyli niech się dzieje co chce i się właśnie tak działo.
Suma summarum uważam, że ten region Peru warto zobaczyć. Porównując go z innymi kierunkami na świecie, które dotychczas odwiedziłam, to najbardziej przypominał mi Meksyk, aniżeli Boliwię. Ale już Boliwia, pod względem górskim, przy Peru wypada niebo lepiej.
Poza tym osoby, które lubią typowo górski krajobraz i pragną więcej czasu pobyć w górach mogą czuć się nieco rozczarowane.
Osobiście po powrocie do domu nie czułam się, jakbym w ogóle w góry pojechała. No ale to już zasługa tych szybkich wejść, bez zakładania pośrednich obozów.
Jednym słowem nie żałuje wyjazdu, ale pewnie już tam nie wrócę. Bynajmniej nie mam jak na razie w planie. No chyba, że na emeryturze będę się włóczyła po Ameryce Południowej i coś mnie w to miejsce przyciągnie. Głównie z sentymentu. A tak to zbyt wiele pięknych miejsc jest jeszcze na świecie, które chciałabym odwiedzić. I które, gdzieś tam, czekają na mnie.
Na co warto zwrócić uwagę
Przede wszystkim na cały plan wejścia na obydwa wulkany. Ale nie tylko.
Jakby na to nie patrzeć, to zarówno na wulkan Misti, jak i wulkan Chachani wchodzimy w ciągu niespełna 24 godzin. W praktyce z wysokości niewiele ponad 2000 m n.p.m. w ciągu niecałych 24 godzin wchodzimy na wysokość ponad 5800 m n.p.m. oraz około 6100 m n.p.m. Dodam tylko, że to wszystko robimy bez wcześniejszej aklimatyzacji.
Kto już ma jakieś pojęcie o górach ten wie, że na szczyt Elbrus o wysokości ponad 5600 m n.p.m. wchodzi się minimum 3 dni bez aklimatyzacji. Szczyt Kilimandżaro o wysokości 5800 m n.p.m. osiągamy zgodnie z informacjami na stronie niejednej trekkingowej agencji w ciągu 6 dni. No dobra jest wersja dla „hardcorów” 4 dni. I ponoć inaczej się nie da. Nie da? Jak widać nie byli w Peru. Tam takie szczyty, a nawet szczyty powyżej 6000 m n.p.m. „załatwia się” w niecały jeden dzień. Kosmos? Nie. Głupota.
Dla przykładu. W Boliwii wejście na szczyt Sajama o wysokości 6500 m n.p.m. rozłożone jest na minimum 3 dni. Ale często są to 4 dni. No i co warto dodać, wioska Sajam z której startujemy i podchodzimy do base campu położona jest na wysokości powyżej 3000 m n.p.m. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku innych boliwijskich szczytów, gdzie startujemy z La Paz, położonego też powyżej 3000 m n.p.m.
Nie mam pojęcia skąd taki system wchodzenie na szczyty w tej części Peru, ale domyślam się, że powodem może być brak dostępu do bieżącej wody wysoko w górach i kasa. Statystycznie lepiej jest zabrać kogoś na max dwie doby, niż trzy. I biznes się kręci.
Gdyby ktoś chciał sam wejść na wulkany Misti i Chachani, to na wulkan Chachani nie ma żadnych zezwoleń i dodatkowych opłat. Na wulkan Misti ponoć są, ale nie wiem gdzie i ile taka przyjemność kosztuje.
Podobnie sytuacja wygląda z dotarciem pod szczyty Chachani. Gdzie nie ma żadnego transportu publicznego. W grę wchodzi jedynie wynajem taksówki lub innego środka transportu. W przypadku wulkanu Misti można dostać się poza miasto Arequipa miejskim autobusem, ale i stamtąd czeka nas dość spore podejście do szlaku.
UWAGA! Jedna z dróg podejścia na szczyt Misti rozpoczyna się z dzielnicy slamsów, gdzie jest niebezpiecznie. I nie ma co chojraczyć. Co prawda mieszkańcy Ameryki Południowej co do zasady nie są niebezpieczni, ale trzeba pamiętać, że problem przemytu narkotykowego w tej części świata to nie wymysły i aby nie kusić losu, takich miejsc należy unikać.
Jeżeli chodzi o koszty organizacji wyjazdu na obydwa wulkany z agencją lokalną, to trekking na Misti kosztuje 250 soli, a na wulkan Chachani 300 soli.
Co do aklimatyzacji, to moim zdaniem idealnie było by spędzić jeden dzień dłużej na wysokości 4500 m n.p.m. w przypadku planowanego wejścia na wulkan Misti i na wysokości 5000 m n.p.m. w przypadku wejścia na Chachani.
Jeżeli planujemy wejście na wulkan Chachani warto też rozważyć możliwość wcześniejszej aklimatyzacji na innym szczycie np. na wulkanie Misti.
Machu Picchu i Wąwóz Colca
Tak na zakończenie parę słów o tych dwóch wycieczkach.
Jeśli chodzi o wąwóz Colca, to tak jak wspomniałam wcześniej, jeśli lubicie przebywać w górach to zdecydowanie polecam.
Wyjazd organizowany jest w trzech w wariantach. Jedno, dwu i trzydniowym. Najlepszym rozwiązaniem jest trzydniowy trekking. Ale jeśli nie macie tyle czasu to zdecydowanie polecam spędzić w wąwozie dwa dni.
Jak dla mnie jednodniowy wyjazd to tylko zmarnowany czas spędzony jedynie podczas jady w autobusie. I ten wariant odradzam.
Podczas dwudniowej wycieczki śpi się w normalnych warunkach, więc nie ma potrzeby zabierania dużego bagażu. Wystarczy zabrać rzeczy do spania, bieliznę do przebrania, może klapki i kostium kąpielowy. Koniecznie trzeba zabrać latarkę. Do tego kilka rzeczy do higieny osobistej, parę przekąsek i oczywiście wodę do picia.
Dwudniowy trekking w wąwozie Colca kosztuje ok 150 soli.
W przypadku wycieczki do Machu Picchu, czyli wyjazdu organizowanego z miasta Arequipa. To tak na prawdę wyjazd organizowany jest z miasta Cusco. Co oznacza, że jakoś trzeba dostać się z Arequipy do Cusco.
Może być to samolot, albo tańsze wyjście, czyli bus. Decydując się na przejazd busem, należy liczyć się z tym, że spędzimy w nim dziesięć godzin podczas przejazdu w jedną stronę.
Jednodniowa wycieczka do Machu Picchu z Cusco kosztuje ok. 200 $. W jej cenę wchodzi przejazd pociągiem, gdzie najtańszy bilet kosztuje ok. 50$ i bilet wstępu do samego miasta Inków, którego koszt wynosi jakieś 75$.
Powiem tak. Tanio nie jest. Ale przecież Machu Picchu nie odwiedza się co rocznie, tylko raz w życiu.
Jednym słowem dla mnie warto. Choćbym miała zbierać na tą wycieczkę przez cały rok, zrezygnować z kupowania innych rzeczy, czy też zapożyczyć się u rodziny.
Oczywiście jednodniowy wariant zwiedzania starożytnego miasta Inków, to jedna z możliwości. Do wyboru jest ich wiele i wychodzą nawet nieco taniej, niż podróż pociągiem.
Dla niektórych przygotowane są oferty wyjazdów połączone z kilkudniowym trekkingiem.
Warto się zapoznać z tymi możliwościami jeszcze w Polsce lub na miejscu w agencjach lokalnych.
Na dzisiaj to tyle.
Pozostałe, już bardziej szczegółowe informacje odnośnie kosztów wyjazdu do Peru, zamieszczę w osobnym darmowym informatorze, który będzie można pobrać z tej strony.
Z górskimi pozdrowieniami